Umiar sztuką życia

Ze Stanem Borysem rozmawia Istvan Grabowski

• W tym roku świętował Pan podwójny benefis. Czy sprawił on Panu przyjemność?

– Tak ogromną. Nazwałem ten koncert 50/70, bo takie dwie rocznice się zbiegły. Rocznice będę kontynuował aż do 60/80, jak Bóg da. Młodsi goście w drugiej części śpiewali moje piosenki. Trudno wszystkich gości wymienić. Byli to moi przyjaciele z teatru, kabaretu, muzyki i tenisa. Może wymienię gości zagranicznych.

Z Toronto przyleciała Anna Cyzon, która śpiewała „Chmurami zatańczy sen”, z Koloni Michael Kleitman, rewelacyjny tenor, z którym nagrałem piosenkę po włosku kompozycji Toto Cotugno „A’more amare l’amore”.

• Kiedy opuszczał Pan kraj w 1975 roku, zapewne nie spodziewał się ani powrotu, ani takiego przyjęcia po latach?

Istotnie, nie spodziewałem się. Tym bardziej, że wyjechałem na stale do USA i nie wiedziałem, że zmieni się system, polityka i Polska do tego stopnia, że będę mógł powrócić. Wyjeżdżałem z myślą o pozostaniu w Ameryce na stałe. Byłem człowiekiem niepokornym, wychowanym na buntowniczej poezji. Po sukcesie na Olimpiadzie Piosenki w Atenach nie wspomniano w kraju słowem o życzliwej recenzji, jaką po moim występie zamieścił New Musical Expresss. Głównie dlatego, że byłem władzy niewygodny. Miałem dość nieustannego tłumaczenia się, dlaczego noszę długie włosy, upodobniam się do postaci biblijnej, śpiewam treści niemiłe cenzurze. Mało kto do dziś wie, że największy mój szlagier „Jaskółka uwięziona” ponad dwa lata czekał na uzyskanie zgody cenzorskiej, aby można go było wykonywać publicznie. Musiałem tłumaczyć się dlaczego kościół, dlaczego wolność i w ogóle o co chodzi w tej piosence.

• Podobno jest Pan bohaterem filmu dokumentalnego, który dwukrotnie został nagrodzony w Hollywood.

To bardzo wielkie zaskoczenie i wielka radość.

Iwona Sadowska zaproponowała mi, że będzie chodziła za mną z kamera wszędzie I tak powstał ten film. Nie wiedziałem, że wyśle go na różne festiwale. Skończyło się szczęśliwie, że dostał dwie nagrody na dwóch różnych festiwalach. Film dokumentalny, długi metraż nie może przekroczyć 59 minut. „Wolność jak płomień”, bo tak go zatytułowałem, mówi o moich czasach PRL-u i obecnych, ale głównym tematem jest wolność, jako pragnienie w życiu człowieka i wolność artystyczną. Pierwszy raz dostał nagrodę „Srebrny Laur” na Los Angeles Cinema Film of Hollywood w 2010 roku. Potem w 2011 r. drugie miejsce na Famewalk Film Festival in Hollywood.

• Jak wspomina Pan pobyt w USA?

– Proszę pana, to nie jedna książka, ale na pewno dwa tomy życia. W USA spędziłem 30 lat. Mam najlepsze wspomnienia i jeżdżę tam co roku na trzy miesiące do mojego drugiego domu, oprócz Polski.

• Niektórzy wypominają, że wielkiej kariery w Ameryce Pan nie zrobił.

– Chciałem się nauczyć dobrze angielskiego i pracować tam na miarę sił i talentu. Wyjechałem w nieznane. Zaczynałem od zera, ale miałem szczęście do ludzi. Właśnie ludziom zawdzięczam najwięcej. Już po trzech tygodniach zacząłem śpiewać. Miałem pracę przez dwa lata. Potem koncertowałem w klubach, prowadziłem własne radio.  Występowałem jako aktor w amerykańskich i kanadyjskich teatrach. Sam też reżyserowałem sztuki. Do Polski przyleciałem na festiwal po 17 latach przerwy. Cieszyłem się, że ludzie mnie zapomnieli i nadal chętnie słuchają. W 2004 roku zadecydowałem, że wrócę do Polski.

• Co sprawiło, ze zdecydował się Pan na powrót?

– Trochę przypadek, ale również z powodu mojego pragnienia, szukania wrażeń. W końcu potrzeba zweryfikowania się wobec tej nowej Polski i nowej publiczności, przed którą staję twarzą na moich koncertach. To wspaniałe uczucie mieć taką publiczność.

W końcu wróciłem do swoich korzeni. Człowiek musi mieć korzenie, bo inaczej jego gałęzie uschną.

• Z Ameryki powrócił Pan w towarzystwie pięknej blondynki. Gdzie Pan ją poznał?

– To nie tak. Musiałem z powrotem wyjechać po nią do Ameryki. Co roku w lutym jest wielki turniej tenisowy na Florydzie Polonia Open. Biorę w nim udział już po raz trzynasty. Jest tam turniej tenisa i golfa. Ania była w sekcji golfa. Pewnego razu przyszła zobaczyć jak grają tenisiści. I stało się. Też dawno temu wyjechała z Polski, toteż musiała zadzwonić do swojej mamy do Nowego Jorku zapytać się, kto to jest Stan Borys. Potem zaprosiłem ją na mój koncert do Phoenix (Arizona) i okazało sie, że wróciły wspomnienia, że gdzieś, jako dziecko słyszała moje piosenki w radiu. Od tamtej pory jeździmy razem na koncerty i na tenis. Wszędzie jeździ z nami również nieodłączna istotka, małe białe Shi Tzu o imieniu Julka.

Rozgłos zapewnił Panu nie tylko silny, zmysłowy głos, ale i wspaniała dykcja. Gdzie się Pan tego nauczył?

– W wielu regionach Polski ludzie maja różne naleciałości językowe. Ja od młodego wieku chciałem tego unikać. Zawsze interesował mnie teatr i poezja. Zanim poznałem w Rzeszowie Tadeusza Nalepę i związałem się z tworzą przez niego grupą Blackout, recytowałem dużo wierszy. Poezja była moją pasją. Uczestniczyłem w wielu konkursach recytatorskich. Starałem się mówić wiersze tak, żeby zrozumiał ten, do kogo mówię. Dopiero potem dowiedziałem się, że mam dobrą dykcję.

Pańskie piosenki nie tracą nic ze swojej aktualności. Niedawno przesłuchałem płytę Blackout i jestem pod ogromnym wrażeniem „Anny”. Wciąż brzmi świeżo i atrakcyjnie. Jak Pan sądzi, co decyduje o tym fenomenie?

– Nie wiem. Trudno mi powiedzieć. Może charakter piosenki. Inni mówią głos, czy charyzma wykonawcy.

Inni twierdzą, że skończyła się muzyka a wszystko, co powstaje obecnie to plastyka, takie klikanie na komputerze lub umiejętne balansowanie pomiędzy nicością a pustką. Teraz tak zwane skreczowanie starej płyty i paplanina wystarczają młodym słuchaczom. Może ta publika jest mniej wymagająca. Może komuś zależy na tym, aby robić z nas głupków. Muzykę trzeba umieć grać, a skreczowania można się nauczyć przesuwając palcem po starej płycie. Występuję na koncertach z muzyka żywą. Mam wspaniały zespół „Imię Jego 44” oraz chórek. Wspólnie lubimy pomuzykować na żywo. Bez wypinania się. Wracając do „Anny”, najpierw recytowałem ją w Radiu Rzeszów, gdzie miałem własny kącik literacki. Dopiero potem zaśpiewałem w stanie zakochania. Udzieliło się to chyba słuchaczom, bo nadal domagają się tej piosenki na koncertach, a ja im nie odmawiam. „Anna” wiele dla mnie znaczy.

Z fascynacji poezją zrodziła się w Ameryce inna ważna płyta „Niczyj”. Cieszę się, że mogę mieć ją w swoim zbiorze.

– Ja również cieszę się, że jest w pana posiadaniu. Ale stacje radiowe nie zagrają mojej płyty. Po pierwsze oni grają to, co ja w Ameryce słyszałem 20 lat temu. A poza tym, na tej płycie jest wspaniała polska poezja zagrana przez najlepszym muzyków amerykańskich, których pozbierałem z najlepszych zespołów z Chicago, którzy grają jazz, blues i rock i ta kompilacja umiejętności muzycznych tak zadziałała. Płyty tej nie promuje żaden koncern amerykański ani europejski. Korporacje zarabiają najwięcej na głupocie. Ja nie lubię wpychania sie łokciami za wszelka cenę. Znam swoją wartość i nie chcę stać sie zwykłym miałem węglowym.

Czego nauczył Pana pobyt w Ameryce?

– Myślę, że umiaru i pokory wobec życia. Teraz nie muszę się nigdzie spieszyć. Mogę swobodnie patrzyć na błękit nieba, na Pacyfik, albo odpoczywać w Bieszczadach i patrzyć na połoniny. Chcę zdobywać kolejne szczyty, nie zważając na datę urodzin. Chcę zatrzymać biologię. Nauczyłem się swojego ciała i nie przesadzam w niczym. Najważniejszy jest umiar. Sztuka umiaru jest sztuką życia. Wciąż się jej uczę.

Czy dobre samopoczucie zawdzięcza Pan medytacji?

– Ludzie stresują się, gorzko przeżywają porażki, bo nie wiedzą, że medytacja pozwala otworzyć mózg na własne myśli, pogodzić to z ciałem, a nawet wychodzić do przodu. Jesteśmy, co prawda jedynie ziarenkiem we wszechświecie, ale poprzez medytację możemy je umocnić tak, aby z ziarenka powstał owoc. Moimi owocami są piosenki. Muszę, zatem być ważny dla samego siebie, żeby mieć tyle siły, aby je dobrze zaśpiewać. I kochać to, co robię. Śpiewanie było i jest treścią mego życia.

Podobno kocha Pan podróże.

– To prawda. Kiedy siadam za kierownicą, czuję nieskrępowaną niczym wolność. W Ameryce, co roku robię ponad 35 tysięcy mil. Lubię też tenis i spotkania z przyjaciółmi, których mam mnóstwo w Stanach i Kanadzie. Na brak zajęć nie mogę narzekać.

Proszę powiedzieć, dla kogo dziś Pan śpiewa?

– Trudno mi powiedzieć, ale skoro w Sali Kongresowej publiczność wstaje i śpiewa, to pewnie jest dla kogo.

Jeżeli na ostatnim koncercie w Rzeszowie 6 tysięcy ludzi wiwatuje podczas koncertu, to chyba wiadomo, że to jest dla kogo. Nie wybieram publiczności i nie dzielę.

• Nie widziałem Pana jubileuszowego koncertu w TV. Czy to znaczy, że telewizja nie dostrzega tak wielkiego artysty?

– Dokładnie tak. Wstyd mi o tym mówić. Najwidoczniej uznali, że lepiej pokazywać młodszych, bardziej przebojowych np. kogoś, kto zaśpiewał w życiu trzy piosenki albo amerykańskiego didżeja zgrzytającego płytami.

Proszę, zatem powiedzieć, czy czuje się Pan artystą spełnionym.

– Jestem dopiero w połowie drogi. Sporo udało mi się osiągnąć, ale jeszcze wiele rzeczy mam do zrobienia. Wierzę, że mi się uda.

Czy w czasie pięciu minionych dekad udało się Panu spełnić największe marzenie?

– Cały czas je spełniam.


Zamów prenumeratę: gospodarz-samorzadowy.pl/prenumerata
Cały tekst dostępny w wersji papierowej miesięcznika „Gospodarz. Poradnik Samorządowy”
lub na platformach sprzedaży online



Podobne artykuły

  • Pozytywnie zakręcony

     • Od lat, stale otacza cię świat dźwięków. Czy rozważałeś kiedyś wybór innego zawodu? – Nigdy się nad tym nie …

  • W sztuce liczy się prawda

    Z Małgorzatą Markiewicz rozmawia Istvan Grabowski Foto: Jacek Heliasz, Wojciech Zieliński • Jerzy Stuhr przekonywał kiedyś, że śpiewać każdy może. …

  • Miałem ogromne szczęście

    Z Marcinem Wyrostkiem, wirtuozem akordeonu rozmawia Istvan Grabowski Foto: archiwum wykonawcy • Jest pan teraz ulubieńcem tłumów, wykonawcą z charyzmą. …