Współczesna technika wypiera skutecznie rzemiosło, które jeszcze kilka lat temu miało licznych odbiorców. Do drzwi bednarza pukają oryginały albo kolekcjonerzy nietypowych naczyń. Ostatnie poważne zamówienie złożył w Zgórznicy satyryk Janusz Rewiński (pseudonim Misiek), wyposażający wiejskie ranczo w dębowe beczki i antałki na wino. Brak zamówień skłonił rzemieślnika do szukania innego zajęcia.
– Kiedyś był to poważny i dochodowy zawód. Trudnił się nim mój dziadek Walenty i ojciec Jan. Beczki sprzedawały się w sezonie niczym ciepłe bułeczki. Jeździliśmy z nimi na targi do Stoczka Łukowskiego, Mińska Mazowieckiego, Lukowa i Latowicza. Nie zdarzało się, abyśmy wracali z towarem – zapewnia Marek Rosa ze Zgórznicy.
Wychował się w rodzinie o tradycjach bednarskich i przyszłego fachu uczył się od najmłodszych lat. Pamięta jak w wieku 6 lat ojciec pozwolił mu pilnować ognia w kociołku służącym do zmiękczania dębiny. Potem poznawał sposób wykonywania denka beczki, gięcia klepek i zakładania obręczy. Bywało, że w ciągu dnia pomagał tacie w montowaniu pięciu beczek. Ich rozmiary uzależnione były od zamówienia klienta. Najmniejsza beczułka na wino lub samogon miała pojemność 8 litrów. Standardowa beczka na kapustę o wysokości 80 cm mieściła 150 kg, ale zdarzały się też zamówienia na beczki o pojemności 1, 5 tony. Jeden człowiek nie był w stanie sprostać takiemu zadaniu. Potrzebował pomocnika.
Doświadczony bednarz nie bał się żadnego zamówienia. Oprócz dębowych beczek na kiszone ogórki i kapustę (te miały na wsi największe powodzenie), wykonywał cebrzyki, szafliki, skopki, maselniczki i faski do przechowywania solonego mięsa. Nie wzdragał się też przed tworzeniem wystroju baru czy sauny fińskiej. Hurtowe zamówienia składali kwasiarze ogórków z Wałów Miedzyszyńskich, ale to odległa historia. Dość niedawno klient zamówił beczkę z wiatrakiem w środku, aby wyprawiać w niej skóry. Natomiast zapalony motocyklista z Wiązowej zażyczył sobie bagażnika w formie beczki na trzykołowy motor. Po zamontowaniu służyła jako wygodny pojemnik wysoki na 1,5 m oraz oparcie dla kierowcy.
– Dobry bednarz, a było takich kilku w naszej wsi, musiał mieć odpowiedni zapas dębiny. Kupowało się ją w od serockiego leśniczego, a potem sezonowało w kubikach. Wysuszone drewno należało pociąć na klepki, a następnie wyżłobić toporkiem i ośnikiem. Straciłem przy tym zajęciu wiele godzin – wspomina Rosa.
Praca nad beczką rozpoczynała się od ściskania górnej części klepek metalową obręczą. Na jedną beczkę trzeba było przygotować około 27 elementów. Ustawiało się je na podwórku, wstawiając w środek naczynie z płonącym węglem. Rozgrzewane powoli i nieustannie moczone od środka klepki pozwalały się wyginać w pożądane kształty. Bardzo przydatne było do tego koło od drewnianego wozu. Po założeniu dolnej obręczy wystarczyło wstawić drewniane denko i uszczelnić je rogożyną. Bednarz dawał gwarancję, że przy rozsądnej eksploatacji (m.in. trzymanie w chłodnym i nienasłonecznionym miejscu) jego wyrób będzie służył właścicielowi co najmniej 40 lat.
Do wyjątków należały reklamacje i drobne naprawy związane z wymianą pękniętej klepki lub nadgnitego denka.
– Dobre czasy minęły chyba bezpowrotnie. Zalew lekkich, plastikowych beczek zupełnie wyeliminował nas z rynku. Musiałem znaleźć sobie inne zajecie – dodaje Rosa. Z wykształcenia mechanik samochodowy, zaś z zamiłowania budowlaniec. Aktualnie pracuje w Warszawie i w rodzinnej miejscowości pokazuje się tylko na weekend, ale nie wymawia się od wykonywania beczek. Gdyby otrzymał intratne zamówienie, z pewnością by go przyjął.
– Nasze wyroby spotkać można w całej Polsce. Pochwalić się nimi może nie tylko Janusz Rewiński. Kiedy jeszcze żył ojciec przyjmowaliśmy liczne zamówienia z muzeów i skansenów. Dziś proszą o nie tylko kolekcjonerzy staroci – stwierdza bednarz.
Tekst: Istvan Grabowski
Fot. Autor