Z Jerzym Kobylińskim, liderem Orkiestry Dni Naszych rozmawia Istvan Grabowski
• Czy orkiestra jest odpowiednią nazwą dla pięcioosobowej grupy?
– Na szczęście pojęcie „orkiestra” jest bardzo obszerne. Może być orkiestra kameralna, podwórkowa czy strażacka. My jesteśmy mini-orkiestrą złożoną z pięciorga przyjaciół. Osobiście wolę nazywać się „grajkiem” niż muzykiem, ponieważ to bezpieczniej trzyma mnie przy ziemi, jest bardziej ludyczne i sympatyczne. Muzykami byli Bach czy Beethoven. Ja mam szczęście, że mogę bawić się dźwiękiem i słowem.
• Macie za sobą dwadzieścia jeden lat grania. Zadowala pana pozycja, jaką udało się wam wypracować?
– Pytanie trudne i podchwytliwe. Każda odpowiedz będzie zła. Bo jeśli powiem tak, oznaczać to może brak ambicji a nawet lenistwo, wyniosłość i pychę. Jeśli odpowiem nie, sugerowałoby to brak spełnienia artystycznego, niedosyt i wewnętrzną rozterkę – a tak nie jest. Jestem wdzięczny Bogu za pozycję w życiu, w której teraz jestem. Polega ona na tym, że nie muszę już nic nikomu udowadniać, nawet samemu sobie. Nie muszę brać udziału w powszechnym wyścigu szczurów, startować w konkursach piękności i przepychać się łokciami. Bycie w zgodzie ze światem i z samym sobą to wielki komfort. Mentalnie, dobiłem do portu, co się zowie Bezpieczna Stagnacja i jest mi z tym fantastycznie, co absolutnie nie oznacza złożenia broni. Nikt nie osiadł na laurach, pracujemy dalej. Z uśmiechem i wewnętrzną harmonią.
• Nie brylujecie jak gwiazdy pop w telewizji. Rzadko można usłyszeć wasze nagrania w radiu. Czy miał pan kiedyś z tego powody stresy?
– Nigdy specjalnie nie zabiegaliśmy o media, a mimo to przelotne flirty z telewizją i radiem zdarzają się non stop. Był czas, kiedy nasz utwór dotarł do pierwszego miejsca w państwowej telewizji, wyprzedzając całą „pierwszą ligę” wykonawców. Kilka dni temu dostałem telefon z informacją, że nasza piosenka jest power-playem (utworem granym, co godzinę przez cały dzień) w dużej rozgłośni regionalnej. Takie przykłady można mnożyć, co nie zmienia faktu, że jesteśmy zespołem undergroundowym, niszowym. Tak było i tak ma pozostać.
• Uznanie zapewniają wam kontakty z publicznością. Jak często koncertujecie?
– Jeszcze kilka lat temu bywało, że wracaliśmy z tras koncertowych do domów na moment, żeby przeprać ciuchy i dalej w drogę. Teraz już nie gramy wszędzie, dla każdego i za wszelką cenę. Nie mamy takiego parcia ani potrzeby. Średnia, roczna liczba koncertów to około 50, łącznie z zamkniętymi eventami, nie licząc koncertów dla dzieci, bo to inna bajka.
• W życiu liczą się nie tylko pieniądze. Z czego jest pan dumny?
– To prawda. Nie jest bogaty ten, co ma dużo, a ten, któremu wystarcza. Jeśli chodzi o sprawy zawodowo-artystyczne, jest mi miło, że moje piosenki, których napisałem całe mnóstwo przyjęły się i żyją swoim życiem. Są grane, wykorzystywane przez młodzież, inne zespoły, innych artystów. To ważny test wiarygodności. Natomiast prywatnie jestem dumny ze swoich dzieci, które dzielnie radzą sobie w życiu. Może dlatego, że nie poszły w niepewne ślady ojca.
• Zaczynaliście od nagrań w klimacie poetyckim. Jak to się stało, że wpadliście w objęcia folku?
– Do końca nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Widocznie ta ludowa, folkowa nuta siedziała gdzieś we mnie od początku. Klimaty poetyckie to też rodzaj folkowego grania. Boba Dylana zalicza się przecież na świecie do artystów folk, a dla nas to najczystsza poezja śpiewana. Wspólnym mianownikiem całej Orkiestry Dni Naszych jest wiarygodność, brak nadmuchanego aktorstwa, prawdziwość na scenie, bez udawania, bez świecidełek. Czysta muzyka i słowo. I jeszcze niekłamana radość z tego, co się robi. Folk na to nie tylko pozwala, ale wręcz wymusza. Inaczej bylibyśmy śmieszni, karykaturalni i nie do przełknięcia.
• Muzyka ludowa jest inspiracją dla plejady artystów. Jak wygląda to w waszym przypadku? Czerpiecie tematy z folkloru, ubarwiając go własną fantazją czy też komponujecie na ludową nutę?
– Nie ma reguł. Czasem krótka ludowa fraza jest inspiracją do stworzenia nowej jakości, innym razem powstają oryginalne kompozycje, w których słychać irlandzką czy podhalańską nutę.
• Na kogo spada obowiązek zapewnienia repertuaru ODN?
– Od zarania dziejów na mnie. Muzycznie i tekstowo. Pozostali koledzy to zdolne bestie, ale wolą tworzyć w innych gatunkach. Ja więc pilnuję jak Cerber czystości naszego stylu.
• Ponoć jest pan gorącym entuzjastą muzyki Beatlesów. Próbowaliście kiedyś grać ich piosenki?
– Wielokrotnie! Ale wyłącznie w domowym zaciszu lub w małym gronie przyjaciół. Specjalistą od Beatlesów jest u nas Mariusz (gitarzysta basowy). Moglibyśmy pewnie stworzyć niezły duet, ale niech coverami zajmą się inni, lepsi.
• Dorobiliście się piętnastu płyt. Jak się one sprzedały?
– Jak na zespół szczególnie nie promowany – zadziwiająco dobrze. Mamy widać swoich wiernych odbiorców, a lata koncertowych podróży ten krąg skutecznie powiększają. Od lat wydaje nas ta sama oficyna, której szefowie mają do nas pełne zaufanie, czekając na każdy nowy materiał. W dzisiejszych czasach mieć pewnego wydawcę to rzadkość i wygoda granicząca z cudem.
• Które z dotychczasowych wydawnictw jest najbliższe pańskiemu sercu?
– Zawsze te najnowsze. W tym roku mamy klęskę urodzaju. Wyszły aż trzy nasze nowe płyty: „20 lat folkowo”, „Balladowo” i płyta dla dzieci „Piosenki na cztery pory roku”. Każda jest inna. Pierwsza, jak sama nazwa wskazuje to podsumowanie całego okresu, nowe aranżacje, kilka nowych piosenek. Druga to powrót do źródeł, gdzie słowo jest lokomotywą i wartością nadrzędną. Trzecia, to nasza tajna broń – piosenki dla najbardziej wymagającego słuchacza – dzieci.
• Orkiestra Dni Naszych to nie tylko folk. Z równą swobodą gracie przecież żeglarskie szanty, utwory z krainy łagodności i piosenki dla dzieci. Które z waszych wcieleń cieszy się największym wzięciem u fanów?
– Najdłużej gramy folk i z nim jesteśmy najbardziej kojarzeni. Ale pojazd, którym jest Orkiestra Dni Naszych jedzie po trzech torach: folk, ballada i koncerty dla dzieci. Nie ma nudy. Jest spełnienie.
• Atutami waszej grupy są: dobry humor, ekspresja i temperament. Co nakręca was do pracy dla kolejnymi piosenkami?
– Samo życie. Nasze utwory dotykają jednocześnie spraw ostatecznych, jak i przyziemnych. Unikam jak tylko potrafię pisania o niczym. Miałkich tekstów jest aż nadto. Ostatnio złapałem się nad tym, że sięgam po tematy z własnych doznań, przeżyć, jednym słowem historie autobiograficzne, lekko zakamuflowane są na porządku dziennym. Nurt folkowy jest „do tańca i do różańca”, a balladowy do refleksji.
• Prawie połowę życia spędziliście w trasach koncertowych. Czy muzyka jest pańską największą pasją?
– Tak, ale nie jedyną. Druga miłość to podróże ze wskazaniem na góry. Jakiś czas temu spełniłem swoje dziecięce marzenie – zobaczyć, posmakować i dotknąć Everestu. Na samym szczycie nie byłem, ale górze i Himalajom oddałem pokłon z wypiekami na twarzy.
• Życie na walizkach może mieć wiele uroków. Co z licznych podróży zapadło panu szczególnie w pamięć?
– W pamięć zapadają najbardziej ludzie. Miejsca się zacierają i giną w czeluściach pamięci. Miasta są podobne, sceny prawie identyczne. A ludzie to bogactwo, bo przez te lata trafialiśmy czasem na prawdziwe perły. Długo by opowiadać…
• Jaka jest pańska recepta na szczęście?
– Myślę, że najkrócej mówiąc konsekwencja, umiar i zdrowy rozsądek. Innymi słowy: nie zbaczać z kursu na manowce, bo tam nie ma nic ciekawego, nie być zachłannym – cieszyć się tym, co się ma i zachować przy tym proporcje. Reszta, przy odrobinie szczęścia przyjdzie sama.