Gramy z głębi duszy

Z Marcelem Trojanem liderem Gangu Marcela rozmawia Istvan Grabowski

Co urzekło pana w muzyce prerii, że zdecydował się pan grać właśnie country?

– To chyba wpływ i zasługa mojej mamy, która bardzo lubiła słuchać muzyki country, głównie Jima Reevs’a, i czyniła to w dużej mierze także w czasie bezpośrednio poprzedzającym moje narodziny. Nastroje i nutki, których się wówczas nasłuchałem, tak dalece zapadły mi gdzieś w podświadomość, że w czasie całej mojej muzycznej edukacji, opartej na różnorodnej stylistyce muzyczne, muzyka country zawsze gdzieś tam się przewijała i istniała w moim repertuarze.

Czy ta muzyka wymaga od wykonawcy specjalnych predyspozycji?

– Myślę, że tak. Podobnie jak każdy odrębny i specyficzny styl muzyczny, country trzeba po prostu czuć, podobnie jak przysłowiowego „bluesa”. Z jednej strony charakteryzuje ją pewna prostota melodyczna czy harmoniczna, stosunkowo nietrudna do opanowania przez wytrawnego muzyka, z drugiej zaś strony bez tego „czegoś”, co się wydobywa gdzieś z głębi duszy, bez określonej naturalnej maniery, a także pewnej specyficznej miękkości, contry wykonywane nawet przez tzw. zawodowców, nie jest country.

Popularność tego stylu w Polsce stale rośnie, w czym niewątpliwie pomaga szeroko nagłaśniany mrągowski Piknik Country. Ile razy mieliście okazję tam wystąpić?

– Dokładnie nie liczyłem, ale szacuję, że około 8-10 razy.

Country nazywane bywa też muzyką kierowców. Czy czuje się pan równie dobrym kierowcą, co muzykiem?

– Jako kierowca radzę sobie chyba nienajgorzej, ale jednak z powołania czuję się muzykiem. Parafrazując Skaldów: „jeżdżę bo muszę” a „śpiewam, bo lubię”. Nawiasem mówiąc, nadwornym kierowcą naszego zespołu jest moja żona Barbara, która, pomimo że kobieta, w tym temacie jest największą z nas mężczyzn pasjonatką.

Jak często macie okazję do kontaktów z publicznością?

– Kiedyś było to od 150 do 250 razy rocznie. Dzisiaj już tylko ok. 70 koncertów, które wciąż jeszcze regularnie realizujemy na terenie kraju i od czasu do czasu za granicą.

Czy cygański styl życia, jaki narzuca estrada, nie wydaje się panu zbyt uciążliwy?

– Najbardziej odczuwaliśmy to w latach największej popularności, czyli 80-tych, kiedy średnio przez 25 dni w miesiącu przebywaliśmy poza domem, realizując trasy koncertowe, nagrania, programy telewizyjne, próby itd. Dzisiaj gramy przeważnie w weekendy, a i tych innych zespołowych zajęć jest odpowiednio mniej, a więc nie jest to już tak uciążliwe i męczące. Zresztą, mimo przebiegu lat, jeżeli trafi się dłuższa przerwa koncertowa, to zaczyna nas już trochę „nosić”. Odzywa się w nas specyficzny „zew sceny”. I tak chyba musi być.

Uczestniczyliście w wielu festiwalach zagranicznych country. Jak wypadaliście na tle konkurentów?

– Nieźle, a nawet dobrze… Udział w festiwalach to dawne czasy, lata 80-te. Gdzieś tam na festiwalach w Holandii i Szwecji mieściliśmy się w pierwszej piątce wykonawców. Pisano o nas często w superlatywach określając nasz zespół jako „wschodząca gwiazda country”, „utalentowane trio ze Wschodu” itp. Pamiętam, że w Stanach Zjednoczonych, w jednym z głównych czasopism muzycznych napisano na temat naszego utworu „Ojciec żył tak jak chciał”, wykonywanego przez nas w języku angielskim „gdyby ta piosenka została nagrana w jednym ze studiów muzycznych w Nashville, to z pewnością znalazłaby się na czołowych miejscach list przebojów country”. Myślę, że w sumie nie przynieśliśmy Polsce wstydu.

Ponoć marzeniem każdego muzyka country jest wizyta w Nashville. Czy udało się panu tam dotrzeć?

– Dotrzeć tak, jednak zagrać tam nie. Koncertowaliśmy w sąsiednich stanach (Illinois, Oklahoma) i tylko przejazdem z perspektywy busa zwiedziliśmy Nashville.

Ta relaksująca słuchacza muzyka narodziła się w Ameryce i tamtejsi wykonawcy nadają jej ton. Kogo zalicza pan do swoich idoli?

–Specyficzny sentyment czuję do wspomnianego już na początku Jima Reevs’a ze względów wyżej wspomnianych, a później określony wpływ na moją twórczość i rozwój wywarli tacy wykonawcy, jak: Willie Nelson, Merle Haggart, George Jones, Don Williams, Johnny Cash, Emmylou Harris, Kenny Rogers, czy w ostatnich latach Allan Jackson.

Nagrał Pan mnóstwo szlagierów. Który z nich sprawił Panu największą satysfakcję?

– Jeśli chodzi o stylistykę country, to chyba utwór „Ojciec żył tak jak chciał”. Krótki, dynamiczny i wymowny, ale też zupełnie przeciwstawna w charakterze piosenka „Kto jeśli nie ty” śpiewana przez Barbarę ma w sobie to „coś”. Trudny wybór…

W początkach istnienia grupy współpracowaliście z Marylą Rodowicz i Krzysztofem Krawczykiem. Co dzięki tym znajomościom zyskaliście?

– Przede wszystkim mieliśmy okazję poznać i współpracować jakiś czas z dwoma czołowymi postaciami naszego show-businessu, a jednocześnie arcyciekawymi i oryginalnymi –także prywatnie – osobowościami, od których mogliśmy się wiele nauczyć.

A oprócz tego mieliśmy zapewnione koncerty, głównie trasy zagraniczne, w czasie, kiedy o pracę w naszym zawodzie było ciężko. Przypomnę, że był to niełatwy dla naszej branży okres 2 lat stanu wojennego.

Ponad trzydzieści lat koncertowania to szmat czasu. Z czego jest pan dumny?

– Z tego, że jeszcze gramy, że nadal znajdujemy w tym sens i przyjemność. A przede wszystkim, że wciąż mamy swoją publiczność (w tym także tę nową i młodą), która licznie przychodzi na nasze koncerty i która wciąż z zadowoleniem i uznaniem reaguje na nasze występy.

Na scenie występuje pan od lat w towarzystwie żony. Czy wspólna praca cementuje wasz związek?

– Należymy do tych par, które się sobą nie nudzą i nie muszą od siebie odpoczywać. Dlatego sądzę, że także to nasze niejako przymusowe bycie razem w czasie pracy wzmacnia, a nawet tworzy dodatkowe więzi pomiędzy nami.

Piosenek Gangu Marcela słucha już drugie pokolenie. Ciekaw jestem jak oceniacie wcześniejsze nagrania i czy macie do nich dystans.

–Wraz z upływem lat, tak jak i wszyscy, nabieramy doświadczenia i naturalnego dystansu do naszych wcześniejszych dokonań. Także te nasze stare nagrania, trochę już przykurzone, traktujemy jako cząstkę naszej zawodowej przeszłości. Cząstkę tą jednak traktujemy w sposób nieco odmienny, z większym sentymentem, ponieważ zespół Gang Marcela zawdzięcza tzw. karierę nie tym nowym, być może i lepiej nagranym utworom, ale przede wszystkim tym dawnym starym przebojom. Z naszych obserwacji wynika, że także nasi fani postrzegają to podobnie.

Wolicie imprezy klubowe czy koncerty na dużych scenach?

– Osobiście najbardziej lubię występować dla publiczności, która przychodzi na nasz koncert, aby posłuchać naszych piosenek, w odróżnieniu od wszelkiego rodzaju festynów, zlotów i innych masowych imprez z przypadkowymi, nie zawsze zainteresowanymi występem ludźmi. Koncert w klubie to bliskość z publicznością i przyjemny luzik; zaś duży amfiteatr czy sala to pewien dreszczyk emocji, ale i duża satysfakcja, jeżeli wszystko biegnie jak należy.

Co stanowi dla was doping do twórczej pracy?

– Głównie chyba potrzeba, ale w rozumieniu nie tylko tego rynkowego zapotrzebowania na towar, lecz przede wszystkim pewnego wewnętrznego impulsu, pewnej idei, która chce ujrzeć światło dzienne w postaci nowej melodii, czy tekstu.

Na kogo spadają obowiązki przygotowania repertuaru?

– Oczywiście na mnie – jako szefa zespołu i nadwornego kompozytora oraz autora tekstów. Na szczęście w wielu sprawach wspiera mnie Barbara w roli krytyka, doradcy i pomysłodawcy.

Muzyka stała się pańskim sposobem na życie. W czym spełnia się pan poza sceną?

– Z pomocą muzyki i tekstu próbuję przekazać naszej publiczności (i nie tylko naszej) określone treści, przemyślenia, emocje i refleksje, licząc na to, że uda mi się choć trochę zmienić świat na lepsze, dodać komuś otuchy i nadziei lub wskazać nowy cel. Poza sceną staram się robić podobnie. Na nieco mniejszą skalę – w rodzinie, wśród bliskich i dalszych znajomych staram się być swego rodzaju katalizatorem dobra, w którego siłę i sens głęboko wierzę. Nie wiem na ile mi się to udaje, ale wiem, że trzeba i warto szerzyć ideę wszelkiego dobra, szczególnie dzisiaj, w czasach bardzo zmaterializowanego i konsumpcyjnie uzależnionego świata.

Mieszkacie w pobliżu Beskidów. Jak często możecie wypoczywać na łonie natury?

– Praktycznie codziennie, ponieważ mieszkamy na samym skraju Bielska-Białej, tuż przy lesie. A ponieważ mamy psa, to co najmniej dwa godzinne spacery na łonie przyrody w ciągu dnia są zaprogramowane w naszym porządku dnia. Oprócz tego lubimy górskie wypady rowerowe, które stosunkowo często realizujemy wspólnie z naszymi znajomymi po górskich trasach, których wokół nas nie brakuje.

Czy uważa się pan za szczęściarza?

– Jeżeli wybudowanie domu, zasadzenie drzewa i męski potomek mają zapewnić mężczyźnie powód do dumy, zadowolenia i poczucia szczęścia, to mogę powiedzieć, że mam chyba podstawy, aby w pełni czuć się szczęśliwym. Tym bardziej, że mam dwóch udanych synów, a do tego jeszcze mądrą, atrakcyjną i wierną żonę.

 


Zamów prenumeratę: gospodarz-samorzadowy.pl/prenumerata
Cały tekst dostępny w wersji papierowej miesięcznika „Gospodarz. Poradnik Samorządowy”
lub na platformach sprzedaży online



Podobne artykuły

  • Pozytywnie zakręcony

     • Od lat, stale otacza cię świat dźwięków. Czy rozważałeś kiedyś wybór innego zawodu? – Nigdy się nad tym nie …

  • W sztuce liczy się prawda

    Z Małgorzatą Markiewicz rozmawia Istvan Grabowski Foto: Jacek Heliasz, Wojciech Zieliński • Jerzy Stuhr przekonywał kiedyś, że śpiewać każdy może. …

  • Miałem ogromne szczęście

    Z Marcinem Wyrostkiem, wirtuozem akordeonu rozmawia Istvan Grabowski Foto: archiwum wykonawcy • Jest pan teraz ulubieńcem tłumów, wykonawcą z charyzmą. …