Z Krzysztofem Ścierańskim rozmawia Istvan Grabowski
• Nazywają pana wirtuozem gitary basowej, człowiekiem orkiestrą, jazzmanem wrażliwym na rytm i szczęściarzem urodzonym w czepku. Którą wersję pan akceptuje?
– Tak naprawdę czuję się transportowcem z własnym programem artystycznym. Wybierając się w odległą trasę (a tylko takie mam przed sobą) muszę parę godzin wcześniej wyjechać z domu, pokonać kilkaset kilometrów, rozładować sprzęt i ustawić go na scenie. Od kierowcy ciężarówki różni mnie tylko to, że on by odpoczywał, a ja muszę jeszcze zagrać dwugodzinny koncert, a to nie takie proste, jak wymienione wcześniej zajęcia. Mimo wszystko, patrzę na świat optymistycznie, bo jestem i chyba pozostanę pasjonatem grania. Mógłbym koncertować codziennie, choć praktycznie nie ma takiej możliwości. Kiedy towarzyszący mi muzycy z różnych powodów nie mogą, jadę w trasę sam i zwykle wychodzę obronną ręką.
• Czy repertuar wykonywany solo na koncertach można zaliczyć do jazzu? Gra pan przecież fusion i elementy etnicznej world music. Jest zmysłowo, odlotowo, ale czy jazzowo?
– Zacznijmy od wyjaśnienia, że nie mam ściśle ustalonych ram programowych. Każdy koncert jest inny w zależności od klimatu panującego na sali. Muzyka, jaką proponuję słuchaczom, ma charakter improwizowany i wzbogacana jest elementami różnych kultur, czyli rytmami południowoamerykańskimi, elementami bluesa, muzyką afrykańską, a także elektroniczną. Staram się grać takie rytmy, które najwdzięczniej brzmią na basie, choć wożę też ze sobą gitary. To wszystko mieści się w formule jazzu, do którego jestem przywiązany.
• Określa pan siebie jako pasjonata rytmu.
– Takim jestem w istocie. Rytm fascynuje mnie od dawna. Dlatego chętnie chodzę na koncerty grup afrykańskich, a w swych kompozycjach wykorzystuję walory rytmów afrykańskich. Słyszałem wielu rewelacyjnych muzyków na festiwalu Jak Jazz w Indonezji. Miałem tam możliwość grać trzy razy. Marzę o wyjeździe do Brazylii, gdzie mógłbym słuchać, chłonąć i grać z tamtejszymi muzykami. Do tej pory mi się to nie udało. Grałem natomiast koncert z Brazylijczykami w chicagowskim klubie. Wrażenia niesamowite. Napisałem też niezły utwór „Brazylianka” i myślę umieścić go na kolejnej płycie.
• Dlaczego kusi tak pana Ameryka Południowa?
– Emocjonalnie czuję się Latynosem. W Warszawie, która mieni się stolicą europejską, nigdy nie było klubu salsa, ani klubu z muzyką afrykańską. Można tylko psioczyć. Kiedyś znalazłem się przypadkiem w paryskim sklepie płytowym z muzyką etniczną. Z poczuciem wstydu skonstatowałem, że znam zaledwie trzy nazwiska z kilkuset wykonawców, jacy mieli tam płyty, a wydawało mi się, że sporo wiem o muzyce. Żadna z polskich stacji radiowych nie upowszechniają takiej muzyki, a szkoda bo adresowana jest ona do ludzi myślących. Muzyka etniczna bardzo mnie interesuje. Ilekroć jestem za granicą np. w Niemczech, Szwecji czy Francji, staram się odwiedzać nie tylko kluby salsa. Zdecydowanie lubię ten rytm.
• Zaczynał pan występy sceniczne z bratem Pawłem, grającym także na gitarze. Czy myślał pan wtedy, że osiągnie wyżyny umożliwiające pracę z najwybitniejszymi postaciami polskiego jazzu?
– Nigdy bym nie przypuszczał, że uda mi się zajść tak wysoko. To oczywiście splot szczęśliwych okoliczności, ale i pracy. Nigdy nie spoczywałem na tym, co łatwo przychodziło. Moim młodzieńczym marzeniem było zostać gitarzystą w zespole rhytm and bluesowym. Poznawaniu sekretów muzyki towarzyszyło ogromne szczęście. Splotem okoliczności spotkałem na swej drodze Zbigniewa Namysłowskiego. Jego kompozycje są dla każdego muzyka poważnym wyzwaniem. W każdym z zespołów, z jakimi grywałem, miałem możliwość wzbogacania umiejętności. To dzięki temu mogę dziś grać z własnym kwartetem, grupą Colors i Markiem Bałatą. Każda z tych kombinacji wzbogaca moją wyobraźnię.
• Pierwszy koncert udało się panu zagrać w Krakowie jako basista jazz – rockowej grupy Laboratorium. Jak go pan wspomina?
– Miał on miejsce w sali Filharmonii Krakowskiej podczas Zaduszek Jazzowych. Zapamiętałem go szczególnie z powodu trębacza Tomasza Stańko, który wystąpił z nami gościnnie i zagrał wyśmienicie. Na koncert przyszło mnóstwo ludzi, a sala wydawała mi się ogromna. Po prostu, debiutowi towarzyszyły ogromne emocje. W maju 2007 r. po 27 latach ponownie zagrałem z Laboratorium i to był odlotowy koncert. Lubię takie wyzwania.
• Po dwudziestu siedmiu latach przerwy ponownie wystąpił pan ponownie z Laboratorium. Jakie wrażenia?
– Kapitalne. To była wyborna okazja do uświadomienia sobie, że to, co robiliśmy jako muzyczni młodzieńcy mało zapał i sens.
• Zagrał pan setki koncertów i mnóstwo udanych sesji. Jakich marzeń nie udało się dotąd spełnić?
– Jak większość muzyków chciałem wygodnie żyć z tego, co robię. Splotem różnych okoliczności wciąż mi się nie udaje. Mam wrażenie jakby ciągle ktoś siedział mi na plecach i wydzierał zarobione mozolnie grosze. Na szczęście większość muzycznych marzeń udało mi się zrealizować, wyłączywszy może podróż do Brazylii.
• Dopracował się pan własnego brzmienia linii basu. Praktycznie nie do podrobienia.
– Wcale się o to nie starałem. To raczej wewnętrzna potrzeba grania takich akordów, takich dźwięków. Podejrzewam, że wypływa to z mojej psychiki. Urodziłem się na pograniczu znaków, a tacy ludzie są zazwyczaj charakterystyczni.
• Aż trudno uwierzyć, że jest pan muzycznym samoukiem.
– Kształcę się bezustannie od ponad 40 lat. Moja muzyka to niekończąca się droga rozwoju i to mnie dopinguje do dalszych starań.
• Miał pan możliwość występów z Tomaszem Stańko, Zbigniewem Namysłowskim, Januszem Skowronem, Jarosławem Śmietaną, Zbigniewem Lewandowskim i wieloma innymi. Czy współpraca miała charakter inspirujący?
– Oczywiście, są to wyjątkowi muzycy. Każdy jest na swój sposób inny, podsuwający pomysły do odmiennego traktowania muzyki. Na moim koncercie jubileuszowym (ćwierć wieku na scenie) wystąpiło wiele sław, a wśród nich trzy wspaniałe wokalistki: Urszula Dudziak, Grażyna Łobaszewska i Ewa Bem. Wrażenie zrobiła na mnie przejmująca interpretacja piosenki „Ołów” w wykonaniu G. Łobaszewskiej.
• Z kim lubi pan pokazywać się na scenie?
– Od jakiegoś czasu chętnie pogrywam z Bernardem Maselim grającym na wibrafonie elektrycznym Kat Midi Controller. Dzięki niemu jestem w stanie pokonywać setki kilometrów po drogach i bezdrożach. Sposób grania Benka jest tak inspirujący, że kiedy rozstajemy się i mam zagrać koncert solo, czuję się bezbronny, bezbarwny i pusty. Benek jest świetnym improwizatorem, wyjątkowo wrażliwym na barwę. Rytm czuje jak rodowity Afrykanin. Jego solówki zawsze przyjmowane są owacyjnie. Kocham grać z tym gościem! Wyzwaniem artystycznym są koncerty z Markiem Bałatą. Człowiek, która potrafi śpiewać klasyczne piosenki. Nieźle kombinuje z wokalizą i nasze duety mają odlotowy charakter.
• Kilkadziesiąt nagranych dotąd płyt to piękny dorobek artystyczny. Niewielu polskich muzyków może się takim pochwalić. Które z tych wydawnictw sprawiło panu największą frajdę?
– Na pewno wydarzeniem była dla mnie płyta „Bass Line” z 1983 r. Realizacji studyjnej towarzyszyło przeżycie emocjonalne. Jestem zadowolony z kilku innych nagrań, choć dziś to i owo bym na nich poprawił. W przeciwieństwie bowiem do muzyków rockowych, nagrywających płyty przez kilka miesięcy, ja poświęcam na rejestrację krążka najwyżej trzy dni. Traktuję go jako aktualny zapis swej formy wykonawczej i kondycji psychicznej. Ta płyta ważna była też z tego powodu, ze wypełniły ją wyłącznie moje kompozycje. Na najnowszej tzw. niebieskiej płycie udało mi się zagrać na kilku instrumentach i zaśpiewać w dwóch numerach. Kto chce wiedzieć jak odsyłam do krążka.
• Na scenie posługuje się pan skomplikowaną maszynerią, będącą połączeniem gitary basowej, syntezatora, konwertora dźwięku, modułów brzmieniowych i elektrycznych perkusji. Jak te solowe koncerty przyjmuje publiczność?
– Bardzo różnie, w zależności od akustyki sali, w jakiej gram oraz znajomości muzyki świata. Jak wspomniałem, moje koncerty są zlepkiem kolorowych rytmów. Jeśli słuchacze je znają i czują, reagują bardziej spontanicznie.
• Woli pan hale czy kameralne warunki?
– Uwielbiam grę w klubach, gdzie mam kontakt wzrokowy z widownią i nie musze używać mikrofonu. Na koncerty zabieram cztery gitary, echo pogłos i samplery, na które wpisuję akompaniament. Pewnie dzięki temu ludzie się nie nudzą.
• Czy grając jazz można się wzbogacić w sensie materialnym?
– Raczej nie. Znam zaledwie kilka osób, które osiągnęły sukces finansowy w tej branży. Zdecydowana większość muzyków gra dla przyjemności.
• Czuje się pan zamożnym człowiekiem?
– Nigdy nim nie byłem. Jestem pasjonatem grania i wartości estetycznych, które w moim odczuciu należy szanować. Zajmuję się muzyką, bo sprawia mi ona dużo radości i dostarcza wciąż nowych emocji.
• Jakim namiętnościom, poza muzyką, ulega Krzysztof Ścierański?
– Po dziadkach odziedziczyłem wrażliwość na piękno. Dlatego szalenie lubię malarstwo, muzykę poważną, a także przyrodę w nieskażonej postaci. Odkryłem w sobie skłonność do oglądania telewizji, zwłaszcza filmów przyrodniczych i podróżniczych, nadawanych przez National Geographic i Discovery Travels. Życie w kraju bez słońca, a takim jest, niestety, Polska, wydaje mi się beznadziejne. Tym łatwiej więc zrozumieć, że tęsknię za brazylijskim klimatem.