Z Janosem Kóborem, wokalistą i liderem węgierskiej grupy Omega rozmawia Istvan Grabowski
• W odczuciu milionów, także polskich fanów, Omega była i pozostanie fenomenem muzycznym.
– Miło mi to słyszeć. Wprawdzie nie osiągnęliśmy wielkiej, międzynarodowej sławy, o jakiej marzy niejeden muzyk, ale w rodzimym kraju uchodzimy za grupę kultową. Wymownym tego dowodem był wielki koncert jubileuszowy z okazji 50-lecia istnienia Omegi. Na scenie wspomagali nas filharmonicy, a piosenek słuchało i śpiewało razem z nami 80 tys. fanów. Poinformowano mnie, że była wśród nich liczna reprezentacja polskich słuchaczy. Z waszym krajem mamy moc wspaniałych wspomnień. Graliśmy u was wielokrotnie, ostatnio w ubiegłym roku. Przyjęcie, jakie nam zgotowano zachwyciłoby największych artystów. Byliśmy szczęśliwi.
• Pół wieku to szmat czasu z mnóstwem zacierających się w pamięci prób, nagrań i koncertów. Pamięta pan jeszcze wasze początki?
– Tak, jakby to było wczoraj. Zaczynaliśmy 53 lata temu w sześcioosobowym składzie, z którego do dziś pozostałem w zespole tylko ja. Obracaliśmy się w sferze beztroskiego big-beatu i bardzo chcieliśmy zachwycić nastolatków. Jak można się domyślać, naśladowaliśmy zespoły brytyjskie, które powstawały wtedy niczym grzyby po deszczu. Miarą popularności były utwory na listach przebojów, a do tego potrzeba było sprawnych frontmanów. Ja śpiewałem i grałem na gitarze, ale dobrze było mieć kobiece wsparcie. Namówiliśmy więc do współpracy 16-letnią Zsuzsę Koncz z dziewczęcej formacji Gézengúz. Nie na długo, bo już w następnym roku Zsuzsa przeszła do konkurującej z nami grupy Illes. Zastąpiła ja na trzy lata Mari Wittek. Skład Omegi zmienił się też z powodu odejścia trzech muzyków. Regularnie graliśmy wtedy w budapeszteńskim Eótvos. Przychodziły tam tłumy młodych ludzi, aby nas zobaczyć, posłuchać i szaleć na parkiecie. To były pionierskie czasy
• Kiedy dokonaliście pierwszych nagrań?
– Nie było z nimi tak łatwo, jak dzisiaj. Także z braku muzycznych doświadczeń. Pierwszy nasz singiel wypełnił cover Rolling Stonesów Paint It Black. Zachodnie przeróbki miały też trzy następne single. Sytuacja zmieniła się diametralnie z chwilą dokooptowania organisty Gabora Pressera. Tryskał energią i niesamowitymi pomysłami. To jego kompozycje wypełniły nasz pierwszy album Trębacz Fredzio i straszni ludzie. Sprzedał się w rekordowym nakładzie 100 tys. egzemplarzy, co wtedy było niebywałym wyczynem – nie tylko na Węgrzech. Rok 1968 zapisał się też pozyskaniem wyjątkowo zdolnego, 19-letniego gitarzysty Györgyego Molnára z grupy Decca. Od tej pory byliśmy absolutnymi ulubieńcami młodzieży.
• Czym się to objawiało?
– Choćby udziałem w finale prestiżowego na owe czasy festiwalu muzyki tanecznej. Graliśmy z udziałem utalentowanej wokalnie i coraz bardziej popularnej Sarolty Zalatnay. Dano nam okazję wystąpić w filmie muzycznym Ach, ta młodzież. Jednak największym sukcesem grupy była możliwość wyjazdu do Londynu.
• Ponoć byliście tam sensacją, nie tylko towarzyską.
– Do Londynu trafiliśmy po wspólnych koncertach w Budapeszcie z angielskimi zespołami Spencer Davis Group i Traffic. Jako grupa zza żelaznej kurtyny mieliśmy być w przeczuciu menedżera koncertową maskotką. Okazało się jednak, że radzimy sobie znacznie lepiej, niż się po nas spodziewano. Podczas koncertów w Londynie gratulowali nam m.in. Eric Clapton i George Harrison. Sensacją okazał się też nasz występ w telewizji BBC. Błyskawicznie zapadła decyzja o nagraniu naszej płyty dla wytwórni Decca. Kiedy wszystko szło według najlepszego scenariusza, po trzech dniach pracy studyjnej zostałem wezwany przez Interkoncert do Budapesztu. Nie udało się już (mimo usilnych starań) dokończyć zaplanowanych nagrań. Jednak Decca wydała płytę w okrojonej wersji pod tytułem Omega Red Star from Hungary. Podczas drugiego wyjazdu do Londynu mimo perfekcyjnego przygotowania się do nagrania drugiej płyty nie spełniliśmy naszych zamiarów. Zbyt wielu osobom przeszkadzało, że grupa z socjalistycznego kraju próbuje flirtować z zachodnią fonografią. Wróciliśmy do Budapesztu z niczym. Opór biurokratycznej materii był tak znaczny. Nie wydaliśmy planowanego materiału także w swoim kraju. Część piosenek pojawiała się na singlach.
• Zasługą wspomnianego Pressera i poetki Anny Adamis były jednak dwa udane longplaye Omegi na Węgrzech.
– Po bardzo dobrym przyjęciu reportażu telewizyjnego z naszych koncertów w Omega Klub firma Qualiton wydała autorskie płyty: 10 tysięcy kroków i Nocą na drodze. Recenzenci nie szczędzili nam pochwał, głównie za urozmaicone aranżacje i wykorzystanie różnych zaskakujących dźwięków. Na tle innych formacji węgierskich uchodziliśmy za eksperymentatorów. To podnosiło prestiż i sprzedaż naszych wydawnictw. Na tyle skutecznie, że po pierwszych, niezbyt udanych próbach pozwolono nam ponownie wyjechać na Zachód.
• I to z zaskakującym skutkiem.
– Przyznaję, że nie liczyliśmy na takie przyjęcie. W czerwcu 1970 r. zagraliśmy na hiszpańskim festiwalu Barbarella w Palma de Mallorca, a pięć miesięcy później na Yamaha Festival w Tokio. Wyjazdowi do Japonii towarzyszyła niesamowita euforia. Każdy z nas otrzymał od organizatorów motocykl Yamaha. Oba sukcesy zawdzięczaliśmy kompozycji Gabora Pressera Dziewczyna o perłowych włosach.
• Czy przypuszczał pan wtedy, że to ona będzie waszą wizytówką na długie lata?
– Nikt nie wiedział, jak długo uda nam się grać razem. W tamtych czasach rotacje w grupach muzycznych były zjawiskiem nagminnym. Wpływały na nie rosnące ambicje muzyków. Nawarstwiające się nieporozumienia nie ominęły nawet genialnej grupy The Beatles, choć zdawało się, że takich tuzów nie pokona żaden kryzys. Wspomniana melodia Pressera miała taką siłę przebicia, że doczekała się kilkudziesięciu przeróbek i opracowań, także w Polsce. Najsłynniejszą wersję przedstawiła jako White Dove niemiecka grupa Scorpions, z którą przyszło nam potem wielokrotnie koncertować. Bardzo lubię ten utwór i chętnie śpiewam go na koncertach.
• Jak przyjęliście decyzję organisty Gabora Pressera i perkusisty Józsefa Lauxa o odejściu z zespołu?
– Boleśnie. Rozłam nastąpił w najmniej spodziewanym momencie (wiosna 1971 r.), kiedy Omega miała ustaloną trasę koncertową w Niemczech. Koledzy odeszli, bo marzył się im start nowej super grupy Locomotiv GT. Dołączyli do nich muzycy z Metra i Hungarii. Początkowo rzeczywiście szli jak burza i jako pierwsi muzycy węgierscy trafili do USA. Jednak nadzieje na światowy sukces przeszły obok. Ameryka miała zbyt wiele własnych talentów. Locomotiv GT, uważany długo za naszego głównego rywala, gra do dzisiaj. Dawne niesnaski poszły w zapomnienie, a my jesteśmy z Gaborem w poprawnych stosunkach. Zapraszaliśmy go nawet do uczestnictwa w jubileuszowych fetach 20-, 30- i 40-lecia istnienia zespołu.
• Drugi oddech odzyskaliście z wydaniem krążka Żywa Omega.
– Nagraliśmy go w nowym składzie, z 24-letnim perkusistą Ferencem Debreczenim, który okazał się wspaniałym instrumentalistą i kumplem. Występuje z nami do dzisiaj. Rzeczywiście, koncertowy album z 1972 r. był przełomem w naszej wizji artystycznej. Postawiliśmy na bardziej ekspresyjne brzmienie spod znaku hard i heavy rocka. Dalecy byliśmy od kopiowania pomysłów zachodnich grup w sensie melodycznym czy harmonicznym. Mieliśmy jednak podobne podejście aranżacyjne, eksponujące gitarę jako instrument prowadzący. Znaczące doświadczenia Erica Claptona, Jimmy’ego Page’a i Tommy’ego Iommi były wskazówką do wykorzystywania nowych technik i brzmień tego instrumentu. Słychać to na następnych płytach Omega 5 i Złodziej czasu. W początkach lat 70. mieliśmy wyjątkowo dobrą, rzekłbym – złotą passę. Nie dość, że zapraszano nas na koncerty do krajów skandynawskich i zachodnich, to udało nam się podpisać korzystny kontrakt płytowy z zachodnioniemiecką wytwórnią Bacillus. Dzięki niemu od 1973 do 1979 r. wydaliśmy osiem albumów angielskojęzycznych. Krytycy pisali o nas jako tytanach znad Dunaju. Głaskało to wtedy nasze ego.
• Objechaliście kawał świata, wydaliście 38 krążków, kilka antologii i koncertów video. Występowaliście u boku największych sław rocka, m.in. Scorpions. Czy dziś czuje się pan artystą spełnionym?
– Oczywiście. Moje zadowolenie potwierdziły fantastycznie przyjęte koncerty jubileuszowe, organizowane cyklicznie od 1982 r. Najpierw było 20, potem 30, 40 i 50 lat. Wszystkie miały niesamowitą oprawę dźwiękową i świetlną oraz rekordową publiczność. Schodząc po którymś z kolejnych bisów ze sceny, próbowałem przypomnieć sobie skromne początki. Nawet w najśmielszych snach nie wyobrażałem sobie tylu pomyślnych dla nas zdarzeń, złotych i platynowych płyt, kolekcji szlagierów, a przede wszystkim sympatii słuchaczy, która nie opuszcza nas do dziś. Mimo siedemdziesiątki na karku wciąż czuję się potrzebny. Każdy koncert odbieram jak mocny zastrzyk adrenaliny.
• Czy czuje się pan gwiazdą rocka?
– Tak nazywają mnie media. Sam nie roszczę pretensji do zaszczytnych tytułów. Kiedy staję przed wielotysięcznym tłumem wiwatującym na moją cześć, chwilami rozpiera mnie duma. Mam jednak świadomość, że rycząca między kolejnymi utworami widownia to część spektaklu, a otaczająca nas sympatia ma związek z legendą, na jaką przez te lata zapracowaliśmy. Podziw fanów otacza mnie na scenie, kiedy wpadam w rockową ekstazę. Po koncercie czuję się zwyczajnym facetem, który musi odpocząć, wrócić do domu i wieść zupełnie przeciętne życie, bez ekscesów, za którymi przepadają media. Minęły czasy, kiedy fanki wystawały przed garderobami swych ulubieńców czy mdlały na ich widok. Nie kupowałem wzorem Micka Jaggera posiadłości w różnych miejscach świata, nie tatuowałem ciała, nie stosowałem narkotycznych czy alkoholowych dopalaczy, aby przenieść się w inny wymiar. Nie narzekam na swój stan posiadania, ale proszę mi wierzyć, nie mam poczucia ani zachowań typowej gwiazdy.
• Dzisiejsza Omega występuje w zmienionym niż 40 lat temu składzie.
– Istotnie, korzystamy z pomocy nieco młodszych muzyków, co nie znaczy, że sami jesteśmy nastawieni na odcinanie kuponów od zdobytego rozgłosu. Oprócz podstawowego tria – Molnar, Debreczeni i ja – w zespole występują: gitarzysta Tamás Szekeres, basista Miklos Kuronya i klawiszowiec Zsolt Gömöry. Tworzymy zgraną paczkę i na razie nie zamierzamy przechodzić w stan spoczynku.
Foto: serwis zespołu