Miałem ogromne szczęście

Z Marcinem Wyrostkiem, wirtuozem akordeonu rozmawia Istvan Grabowski

Foto: archiwum wykonawcy

• Jest pan teraz ulubieńcem tłumów, wykonawcą z charyzmą. Może pan liczyć na pełne sale koncertowe, a płyty osiągają rekordowe nakłady. Nie zawsze jednak tak było.

– Nie będę ukrywał, że bardzo ciężko pracowałem na obecny status. Po uzyskaniu dyplomu katowickiej Akademii Muzycznej (której dziś jestem wykładowcą) wciąż doskonaliłem warsztat, wykorzystywałem każdą okazję do grania, angażowałem się do różnych koncertów, ale wciąż byłem tylko muzykiem gościnnym. Tworzyłem swoje autorskie projekty, ale było bardzo ciężko się przebić. Gdyby nie ta magiczna chwila, nikt by może o mnie nie usłyszał.  Wykształcony akordeonista może być co najwyżej nauczycielem w szkole muzycznej, a mnie marzyło się coś więcej.

• Czy dlatego zdecydował się pan na udział w telewizyjnym show  TVN Mam talent?

– Między innymi z tego powodu.  Miałem świadomość własnych możliwości i wciąż liczyłem, że ktoś zechce je docenić. Chciałem pokazać się szerszej grupie ludzi, po prostu zweryfikować samego siebie.

• Czym był dla pana udział w tym programie?

– Przysłowiową trampoliną. Wcześniej startowałem w licznych międzynarodowych konkursach i festiwalach w Stanach Zjednoczonych, Szwajcarii, we Włoszech, na Węgrzech, Słowacji i w Polsce. Zdobywałem w nich nawet pierwsze nagrody i nic z tego nie wynikało. Nagrody stawiałem na półce i ćwiczyłem dalej. Miałem też możliwość wyjazdu z koncertami za granicą. Grałem w kilkunastu krajach w Europie, ale mimo to mało kto wiedział o moim istnieniu. Przełomem w dotychczasowym życiu były dopiero występy telewizyjne. Inna sprawa, że ten program miał wielomilionową publiczność. Ludzie, którzy na mnie glosowali, byli ciekawi, co pokażę w kolejnym etapie, a ja tylko czekałem na taką sposobność. Jestem im ogromnie wdzięczny za sms-y. Od tego momentu przestałem być muzykiem anonimowym. Mogłem wreszcie skupić się na projektach autorskich Tango Corazon i Coloriage. Już wcześniej miałem grupę świetnych muzyków, a po sukcesie telewizyjnym dołączyli jeszcze do mnie tancerze tej klasy, co Ania Głogowska, Janek Kliment, Tomek Barański. Mogłem zagrać to, o czym marzyłem latami.

• W ocenie mediów odczarował pan akordeon, przełamał stereotyp, że to instrument niemodny, wręcz „obciachowy” dla młodzieży.

– Mam nadzieję, że teraz zostanie on należycie doceniony i więcej młodzieży zechce na nim grać.

• Zachęca pan młodzież do poznawania akordeonu. Ile potrzeba czasu i ćwiczeń, aby osiągnąć pański poziom gry?

– Nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Sztuki nie da się przeliczyć na godziny, dni, miesiące. Do osiągnięcia solidnego warsztatu potrzeba determinacji i zacięcia. Nie można też zrażać się pierwszymi niepowodzeniami. Wykorzystywałem na próby każdą wolną chwilę. Kilkukrotnie dostawałem zastrzyki, aby nie zasłabnąć, a mimo to nie rezygnowałem z prób ani możliwości wyjazdu na koncert. Ledwo stałem na nogach, a jechałem kilkaset kilometrów, bo obiecałem wystąpić i nie sposób było się z tego wykręcić. Zdawało mi się, że lenistwem można przegapić nadarzającą się szansę.

• Co zrobił pan po zdobyciu imponującej nagrody?

– Natychmiast kupiłem wymarzony instrument. W czasie studiów nie było mnie na niego stać.

• Ile kosztuje dobry akordeon?

– Zależy, jakiej marki. Mój kosztował kilkadziesiąt tysięcy złotych. Za taką sumę można by sprawić sobie całkiem dobry samochód.

• Po udanej inwestycji przystąpił pan do bardzo intensywnych działań.

– Każdy by tak zrobił na moim miejscu. Postanowiłem wyjść szczęściu naprzeciw i wykorzystać okazję daną przez los.

• Zagrał pan mnóstwo nie tylko własnych koncertów.

– Otrzymałem wiele ofert, zaangażowałem się do ponad dwudziestoosobowej Transoriental Orchestry, towarzyszącej realizacji płyty Kayah. Kayah wcześniej zaśpiewała na mojej drugiej płycie Coloriage. Udało mi się także nawiązać muzyczną współpracę z Bobbym McFerrinem i Nippy Noyą. To były cenne doświadczenia. Skupiłem się jednak głównie na własnych projektach.

• Narzucił pan sobie ogromne tempo pracy, skoro w ciągu pięciu lat dzielących od zwycięstwa w Mam talent zdołał pan wydać cztery świetnie sprzedające się płyty.

– Pierwszą, zatytułowana Magia Del Tango nagrałem tuż przed występem w tym programie. Pracę studyjną rozpocząłem w styczniu, a płyta ukazała się w październiku 2009 r. Pokryła się potrójną platyną, co było znaczącym sygnałem, że trafiłem w odpowiedni punkt. Potem był wspomniany krążek Coloriage – podwójnie platynowy. Niejako z rozpędu nagraliśmy koncertowy album Corazon Live, który nie był wprowadzany do dystrybucji sklepowej. Sprzedawaliśmy go na koncertach, a i tak osiągnął status złotej płyty. Ostatnim moim dziełem jest płyta For Alice z udziałem mojego zespołu, orkiestry smyczkowej oraz kapeli dętej.

• Doczekała się ona wielu znakomitych recenzji. Może powie pan coś więcej o zawartych na niej nagraniach.

– Uważam For Alice za podsumowanie dotychczasowej drogi artystycznej. Zawiera 10 utworów, w tym dwa standardy Astora Piazzolli i Jerzego Petersburskiego i dwie kompozycje basisty Piotra Zaufala. Reszta mego autorstwa. Od lat marzyłem o koncertach i nagraniach z orkiestrami symfonicznymi. Teraz udało mi się to spełnić. Mam doskonałych współpracowników. W 2003 r. zaczynałem od tria, a teraz koncertuję z septetem. Grają w nim: Mateusz Adamczyk – skrzypce, Daniel Popiałkiewicz – gitara, Agnieszka Haase–Rendchen – fortepian, Piotr Zaufal – bas, Krzysztof Nowakowski – instrumenty perkusyjne, Marcin Jajkiewicz – śpiew i ja z akordeonem. Płytę zadedykowałem żonie Alicji po urodzeniu wspaniałego syna Mikołajka.

• Jaka muzyka wydaje się panu najbliższa?

– Wyznacznikiem mojego grania jest improwizacja, umożliwiająca wykonanie tego samego programu z różnymi muzykami, w różnym składzie instrumentalnym. Przypomina to trochę eksperymentowanie brzmieniem. W moich utworach jest sporo elementów klasyki, ale często robię wycieczki w różne kierunki. Lubię wplatać motywy folkloru argentyńskiego, bałkańskiego, żydowskiego, irlandzkiego i szkockiego. Lubię też cytaty góralskie. Staram się grać muzykę zmysłową i delikatną, pełną namiętności, a zarazem czułości. Może dzięki bogactwu dźwięków słuchacze czują się przenoszeni w magiczny świat.

• Czy czuje się pan osobą zapracowaną?

– Zawsze taki byłem, od kiedy pamiętam działałem z olbrzymią intensywnością. Aktualnie prowadzę zajęcia ze studentami na macierzystej uczelni w Katowicach i często koncertuję z rozmaitymi zespołami: orkiestrą symfoniczną, orkiestrą kameralną, kwartetem smyczkowym. Zależy mi, by nie ograniczać się do jednej formy. Kiedy nie gram, każdą wolną chwilę poświęcam rodzinie.

• Z tego, co pan mówi zawód muzyka jest szalenie absorbujący.

– Publiczność koncertowa ogląda mnie uśmiechniętego i niejedna osoba być może sądzi, że to, co robię na scenie przychodzi mi łatwo za podszeptem życzliwej muzy siedzącej umownie na ramieniu. Prawda jest taka, że nic nie przychodzi łatwo. Każdy akord, każda fraza są ciężko wypracowane na próbach. Muzyk dbający o swój rozwój musi ćwiczyć codziennie po kilka godzin. Kiedy kończyłem akademię muzyczną, pracowałem nie mniej niż wcześniej, kiedy przygotowywałem się do dyplomu. Jeśli ktoś sądzi, że uzyskanie tytułu magistra sztuki otworzy mu drogę do błyskawicznej kariery i propozycje koncertowe sypać mu się będą niczym z rogu obfitości, pozostaje w błędzie. Kariera to przede wszystkim solidna praca, pełne zaangażowanie oraz w pewnym stopniu splot wielu szczęśliwych okoliczności, których trzeba czynnie poszukiwać.

• Oglądając w telewizji programy Idol, Must Be the Music, The Voice of Poland można mieć wrażenie obfitości muzycznych talentów. Trudno tylko zgadnąć, czemu zwycięzcy nie zostają ulubieńcami słuchaczy i szybko znikają w mroku niepamięci.

– W moim odczuciu nie wystarczą same walory głosowe i umiejętność zaśpiewania kilku zagranicznych coverów. Kluczową sprawą jest pomysł na siebie, świadomość wykorzystania posiadanego talentu. Jeśli ktoś potrafi śpiewać, ale brakuje mu zaplecza w postaci zespołu, kompozytora gotowego pisać mu piosenki i obrotnego impresaria, z góry skazany jest na klapę. Nawet jeśli uda mu się wydać płytę sponsorowaną przez telewizję, od razu rodzi się pytanie – co dalej? Firmy płytowe nie inwestują w debiutantów, raczej chcą na nich zarabiać. Stąd biorą się gwiazdy jednego przeboju czy sezonu. Estrada nie zna sentymentów. Wygrywają najzdolniejsi, przebojowi, świadomi tego, co chcą robić dalej. Ja w chwili wydawania pierwszej płyty Magia Del Tango miałem pomysł na kolejne. Mogłem też liczyć na wsparcie znakomitych muzyków, których znałem już od 10 lat. Najgorszą rzeczą jest zachłyśnięcie się sukcesem i krótkowzroczność w podejmowanym działaniu. Aktualnie jestem wydawcą i producentem moich ostatnich dwóch płyt i dzięki całemu sztabowi ludzi, których zatrudniam, działam już jako mała, muzyczna instytucja.

• Czy z perspektywy czasu wszystko ułożyło się po pańskiej myśli?

– Mogłem podjąć wcześniej studia muzyczne, ale obawiałem się nadmiaru zadań, poza tym dużym ograniczeniem był także brak dobrego instrumentu. Myślałem wtedy o studiach za granicą. Długo miałem pod górkę, ale wszystko się szczęśliwie ułożyło. Mam dziś świetnych muzyków, gram moc koncertów, wydałem cztery płyty, mam instrument, o jakim marzyłem i bardzo udaną rodzinę. Nie mogę narzekać.


Zamów prenumeratę: gospodarz-samorzadowy.pl/prenumerata
Cały tekst dostępny w wersji papierowej miesięcznika „Gospodarz. Poradnik Samorządowy”
lub na platformach sprzedaży online



Podobne artykuły

  • Pozytywnie zakręcony

     • Od lat, stale otacza cię świat dźwięków. Czy rozważałeś kiedyś wybór innego zawodu? – Nigdy się nad tym nie …

  • W sztuce liczy się prawda

    Z Małgorzatą Markiewicz rozmawia Istvan Grabowski Foto: Jacek Heliasz, Wojciech Zieliński • Jerzy Stuhr przekonywał kiedyś, że śpiewać każdy może. …

  • Śpiewam, bo muszę

    • Pół wieku na scenie to powód do chluby? – Raczej radości. Nasze muzykowanie wzięło się z wielkiej pasji do …